Lennart 'Lenny' Lindgren
Szwed, 29 lat, reportażysta i włóczykij
Nie znam słów takiej obietnicy, która muśnięciem języka jest w stanie ugładzić koncepcję na istnienie. Ale jeśli
rozumiecie mnie choć trochę, odrobinkę tylko, to wiecie, że płaszczyznę ust, od lat spierzchniętych podróżą, nie
sposób zawoskować uśmiechem. Widzieliście może, jak pęknięte na wskroś przez szaleństwo życia, wyżłobione w
tkance jako konstrukt dzikości, nie mieszczą w sobie żadnych, głębszych uczuć.
Niektórzy mówią, że wargi te są niepołączalne. Nie Wasze. Nie dla Was. Nie ku Wam. Do nikogo niepodobne.
Nikomu nie pasują. Choć rozchylone kusząco tak pięknie łapią ogień namiętności między dolną a górną ich
powłoką, to nic. To nieważne. To można zbyć. To nie ma znaczenia, bo i tak zawsze kończą nieszczelnym
zamknięciem. W wyrwanym z bajki wyobrażeniu o mnie – przystojnym rycerzu – opisanoby je na kartach
naiwności. Czytanoby je z należytą łagodnością. Zapomnianoby, że stoją w dalekiej odległości od nauki wstydu,
którą większość w cywilizacji już zna, tylko nie ja. Podobnie jak inni widzą rozkoszne posłanie z satyny, one –
usta właśnie – okalałyby miękko najskrytszy skrawek ciała, sowicie kryłyby skórę frywolnym dotykiem.
Jednak w szarej rzeczywistości, przeciągniętej aurą bezpośredniości, są jak uwielbiany przeze mnie dym
papierosowy – wargi te pozwalają, by widmo miłości uszło z nich niewinnym przelotem, pomknęło ulotnie za
kwadrat zimnych ścian... a potem zniknęło gdzieś i nigdy nie wróciło. Czasem są jednym i drugim – satyną w dniu
łagodności, nikotynowym oparem w dniu prawdy.
Ale Wy, wybrańcy dnia, nigdy się tego nie nauczycie. Jednym tylko tchnieniem, wibrującym echem intymnego
wyznania przy nagim ciele (tak chętnie przeze mnie eksponowanym), pragniecie czegoś. Często wielkiego.
Próbujecie związać mnie. Po co? Ja Wam raz jeszcze powtarzam. To do Was, drodzy panowie-pederaści, piękne
panny-kochanki, wszyscy ludzie-wariaci, ludzie, których nigdy więcej nie spotkam, spotkać nie planowałem,
spotkać spotkałem. Jeśli jeszcze mi nie wierzycie, choć wierzyć powinniście, to mówię głośno: że głód wolności
większy jest od metrażu jakiejkolwiek znanej mi kultury. Że cugi obyczajowych norm rwą się na wybojach
życiowej wędrówki. Wreszcie jeszcze, że za ten ruch codzienny i stan trwania, aktywne przeżywanie świata, dam
się pokroić. Rękę odjąć, lub tę samą rękę zawiązać w zgodzie. Dam sobie także głowę uciąć – z całą sympatią,
którą przecież do niej noszę. Wiedzcie, że nie ma takiej siły na ziemi, która z woli nieba, czy z woli życia,
przekonałaby mnie do przerwania biegu. Pozostania w miejscu.
Bo jest coś, za czym gonię nieustannie. Czego jeszcze nie posiadłem. Co nie wiem, gdzie się skryło. I za cholerę
nie mam pojęcia, czy warto [szukać].